Został pan kontrowersyjną gwiazdą naszego Facebooka. Głosy się podzieliły po tym, jak napisaliśmy o haśle, które zawisło w klasie, której jest pan wychowawcą. Pana licealiści mają nad tablicą wielki transparent „Kompromitacja jest nieunikniona”.
Mają. A wie pani skąd ten napis?
Bo inspiruje?
Uczę w tak zwanym prestiżowym liceum. Ci młodzi ludzie, by dostać się tutaj musieli mieć jakieś niewyobrażalne ilości punktów. Wytrenowani do perfekcji uważają, że błąd jest czymś strasznym, niewybaczalnym. A jak mamy się uczyć bojąc się błędów? Bez nich nie da się stawiać hipotez, a bez tego nie ma żadnej nauki. Jeśli stawia się odważne hipotezy, to nie sposób uniknąć czasem jakiejś głupoty, jakiegoś kompromitującego błędu. Jesteśmy tylko ludźmi, nie maszynami. Trzeba się z tym zwyczajnie pogodzić.
A jak mamy się uczyć bojąc się błędów? Bez nich nie da się stawiać hipotez, a bez tego nie ma żadnej nauki.
Wie pani jak wygląda moja ulubiona lekcja? Daję uczniom problem do rozwiązania i muszą myśleć, kombinować, samodzielnie lub w grupach. Ten proces jest – bo musi być! – pełen błędów. Jak im podam rozwiązanie, to powiedzą, że to proste. A nauka nie jest prosta, powtarzanie jest proste. Teraz młodzi ludzie są przyzwyczajeni do tego, że podaje im się gotowe rozwiązania. Wysyła się na korepetycje zanim sami mają okazję zrozumieć czego się w ogóle uczą.
Wysłał pan maila do rodziców, w którym napisał, że „zaobserwował niepokojące zjawisko”, bo „około 2/3 klasy nie umie samodzielnie się uczyć. Przyzwyczaili się do tego, że to ktoś (nauczyciel, korepetytor) ich uczy – czyli są oni nauczani. Są odbiorcami usług edukacyjnych”. Dostał pan bystre, grzeczne dzieci i jeszcze narzeka.
Dostałem zepsute dzieci, które nie potrafią samodzielnie myśleć i bez pomocy z zewnątrz nie są w stanie się uczyć. One tak naprawdę nie lubią się uczyć. Nauczyli się ścigać i przynosić szóstki. Tylko tyle. A ja to teraz próbuję naprawiać.
Jak pan to naprawia?
Staram się nakłonić ich do myślenia. Uważam, że bierne przyjmowanie wiedzy prowadzi do utraty jakiejkolwiek autonomii intelektualnej. Uczniowie są przyzwyczajeni do tego, że jak coś im sprawia trudności, natychmiast dostają pomoc. Nauczyciel czy korepetytor wyjaśnia, nawet zanim sami spróbują ogarnąć sprawy. Skoro zawsze mogą liczyć na pomoc z zewnątrz, to nawet nie próbują uczyć się sami. Moim zdaniem korepetycje powinny być ostatnią instancją, nie pierwszą. Pomagając na każdym kroku utrwalamy w nich postawę bezradności intelektualnej i uzależniamy ich od pomocy z zewnątrz.
Uczniowie są przyzwyczajeni do tego, że jak coś im sprawia trudności, natychmiast dostają pomoc.
Podstawówki ich krzywdzą?
Cały system jest głupi, a wiele jego elementów jest nawet szkodliwych. Rodzice przyjmują ten systemowy mindset i źle wychowują dzieci. A nauczyciele są też często po prostu głupi. Nie boję się tego powiedzieć wprost.
Pan jest nauczycielem.
Po przejściach. Zacząłem tu uczyć jako dojrzały człowiek. Uczyłem przez rok, zaraz po studiach, spodobało mi się, ale chciałem wrócić do działalności naukowej. Zrobiłem doktorat i pracowałem w Polskiej Akademii Nauk, potem wyjechałem na stypendium do Francji, a jak wróciłem to akurat kryzys się zaczął i zlikwidowano moje stanowisko w PANie. Doktorat nie pomagał w szukaniu pracy, przez pół roku byłem bezrobotny. Wróciłem do nauczania i uczę już od 20 lat.
Dlaczego?
Bo muszę zarabiać.
Do zarabiania wystarczy odklepać swoje lekcje, zadać prace domowe i pensje przeleją. Pan jednak łata błędy systemu. Dlaczego?
Wynika to po prostu z mojej frustracji. Nienawidzę robić czegoś, co uważam za bezsensowne. Dlatego eksperymentuję.
Jaka jest idealna szkoła?
Proszę nie żartować. Jesteśmy tylko ludźmi, więc nic nigdy nie będzie idealne. Mi wystarczy, by szkoła przestała robić z uczniów idiotów. Mam 4,5-letnią wnuczkę i ona wciąż o wszystko pyta, chce wszystko wiedzieć i rozumieć. Widzę z jakim zapałem się uczy.
To mija.
No właśnie, w szkole te ciekawe wszystkiego dzieci zamieniają się w zombie. Już nic nie chcą wiedzieć, chcą zaliczyć, zdać i mieć spokój. Muszą wykonywać polecenia, stają się maszynami do uczenia, tracą chęć zrozumienia świata. Nikt już nie pozwala im pytać o to, co ich ciekawi. Szkoła powinna dbać o to, by uczniowie mieli chęć zrozumienia świata, a zabija to co najważniejsze, motywację wewnętrzną.
Jak to robić?
Należy podkreślać znaczenie motywacji wewnętrznej, a bagatelizować – a nawet wyśmiewać! - motywację zewnętrzną
Na każdym kroku skłaniać do krytycznego i samodzielnego myślenia. Niech brak zrozumienia wywołuje u nich dyskomfort, a zrozumienie – satysfakcję. Należy podkreślać znaczenie motywacji wewnętrznej, a bagatelizować – a nawet wyśmiewać! – motywację zewnętrzną.
Jak?
Nie nagradzać za naukę i nie karać, gdy im coś nie wychodzi. Żadnych kar, żadnych nagród. Ewentualnie tylko nagrody, ale bardzo rzadko. To oni sami mają nadawać sens temu, czego się uczą, a nie liczyć na to, że ktoś z zewnątrz im pokaże ten sens z wysokości góry Synaj. To oni sami są odpowiedzialni za swój rozwój. Nie pytać o stopnie! Pytać o to, co zrozumieli, czego się nauczyli, co ich skłoniło do refleksji, co zainspirowało. Otwarcie rozmawiać o tym, co w szkole jest głupie, co mądre, co z sensem, co bez sensu.
Powiedzą, że wszystko.
I mają rację, prawda? Nie ma co się obrażać, ani upierać, że nie mają racji, bo to hipokryzja.
Zrobiłam sondę wśród pana uczniów i wszyscy mówią, że z panem można pogadać. Ktoś powiedział, że „pokłóciliśmy się o kapitalizm”, i to był duży komplement. Podoba im się, że „nie prowadzi ich pan za rączkę” i że mogą panu ponarzekać na innych nauczycieli.
A wczoraj akurat na chemii zapytałem kto, gdyby mógł, wyszedłby z lekcji. Jesteśmy w połowie roku, to fajna, dziarska klasa, atmosfera w klasie jest dobra i myślę, że mnie lubią.
Oni pana podziwiają.
To proszę zgadywać, co powiedzieli.
W twarz?
Nie. Jak zadaje się takie pytanie i chce prawdziwej odpowiedzi, to najlepiej wyjść. Poprosiłem jedną z uczennic, by zebrała głosy i wyszedłem na korytarz. Wróciłem i usłyszałem, że połowa z nich wyszłaby z klasy. Wie pani co to znaczy? Że mają w nosie chemię. W klasie drugiej zostałoby mniej niż 1/3!
Pana lubią, więc ewidentnie chemii nie lubią. Ja ich rozumiem. Myślę nawet, że może być pan dumny, że połowa czy 1/3 chciałaby zostać. W moim liceum – a byłam w dwóch – myślę, że zostałby ze dwie osoby i to pewnie z obawy, że rodzice im skórę przetrzepią.
Taka sytuacja jest słaba, prawda? Znakomita większość nie widzi dla siebie sensu w zajęciach. Wytwarzają wokół siebie barierę. Mówią sobie: po co ja właściwie jestem na tych lekcjach? To jest frustrujące i dla nich, i dla mnie. Jak mam uczyć ludzi, którzy tego nie chcą? Zmuszać, terroryzować? Nie chcę i nie umiem tego robić.
Pana uczniowie wygrywają jednak olimpiady, nawet międzynarodowe, a ci niezainteresowani chemią i tak pana chwalą.
Dzielę uczniów na dwie kategorie – normalnych i tych, którzy są zainteresowani chemią. Akceptuję, że ci normalni nie interesują się chemią i pewnie nie będą mieć z nią intensywnego kontaktu w życiu. Kłopot polega na tym, że mam w klasie 90 proc. normalnych i 10 proc. zainteresowanych chemią i chcę, by wszyscy mieli na lekcji coś dla siebie. Zwykle więc proszę ich o sformułowanie pytań, które mają jakikolwiek związek z przedmiotem, ale są dla nich jakoś interesujące, frapują ich. Pracują w grupach nad tymi pytaniami.
Jak wyprodukować amfetaminę?
Staramy się wymyślić coś mądrzejszego. I trudniejszego, czego nie można znaleźć w google’u. Pytają na przykład:. Jak wygląda produkcja leków? Jak uczyć się chemii, żeby się jej nauczyć? Skąd się biorą kolory i jak uzyskać barwnik? Jakie jest według mnie najciekawsze najnowsze odkrycie chemiczne? Jak działają słodziki? Jak działają wzmacniacze smaku?
A potem szukają odpowiedzi.
Tak, pojawiają się różne hipotezy, pytania, odpowiedzi rodzą kolejne pytania. To podróż w nieznane, bo nigdy nie wiadomo, gdzie nas to doprowadzi. To jest fascynujące, również dla nich, jak sądzę.
To wymaga dużej wiedzy od nauczyciela.
Owszem, odwagi i wiedzy, ale nie ma nic złego w tym, by nauczyciel powiedział, że czegoś nie wie lub że musi się przygotować. Żyjemy w skomplikowanym świecie, nie ma osoby, która wie i rozumie wszystko. Ważniejsze jest, by im pokazać jak dochodzić do tych odpowiedzi. Jak zadawać dobre pytania, pracować na wiarygodnych źródłach i wyciągać wnioski. Tego, że to wymaga czasu i zaangażowania. Jak mieć otwartą głowę i nie bać się pytać i błądzić. To nauka na całe życie.
Na początku roku zaszokował pan klasę, gdy zakomunikował, że na chemii będzie dużo pracy grupowej, będą nawet tak pisać klasówki i zaliczenia. Bo chemia większości się przyda tylko w niewielkim stopniu, a praca w zespole – wszystkim.
Gdy patrzy się, jak rozwiązują sprawdzian w grupach, to serce się raduje. Dyskutują, kombinują, rozprawiają, są zwykle uśmiechnięci i zadowoleni. Mogą też podczas pisania takiego sprawdzianu jeszcze nauczyć się czegoś od siebie nawzajem. Gdyby pisali sprawdzian sami, byłoby smutno.
Uczniowie opowiedzieli mi historyjkę z początku roku. Jedna z nauczycielek zrobiła klasówkę z innego obszaru, niż zapowiedziała, i gdy uczniowie poskarżyli się panu, jako wychowawcy, to zapytał pan czemu ją pisali, dlaczego nie odłożyli długopisów. Powiedzieli, że przecież dostaliby jedynki. Odpowiedział im pan, że gdyby pięć osób dostało jedynki to oni mieli by problem, ale jakby cała klasa dostała jedynki, to problem by miała nauczycielka. Czego chciał ich pan nauczyć?
To chyba oczywiste – solidarności. I tego, żeby nie pozwolili po sobie “jeździć”. Nauczyciel okazał się w stosunku do nich nielojalny, bo nie dotrzymał umowy. Nie mają teraz kłaść uszu po sobie, tylko walczyć z niesprawiedliwością. Odrzucić wpajany im konformizm. I to nie oddzielnie, tylko w kupie, wspólnie.
Jak być dobrym nauczycielem w złym systemie?
Być nonkonformistą i kwestionować wszystko. Jak czytam czego uczą na wydziałach pedagogicznych to załamuję ręce. To rady jak wychowywać kretynów. Dlatego trzeba eksperymentować, sprawdzać co działa. Skłaniać uczniów do myślenia. Wychowywać autonomicznych ludzi, a nie trybiki do korporacji.
Tomasz Tokarz, nauczyciel m.in. historii w szkołach alternatywnych i aktywny w mediach społecznościowych popularyzator indywidualnego podejścia do nauki, napisał: „Sednem systemu pruskiego nie są oceny ani egzaminy. (…) Sednem modelu pruskiego jest bezrelacyjność. Eliminacja relacji z procesu dydaktycznego. Dlatego wydaje się on tak nieludzki.
Paradoksalnie dużo więcej relacji było w szkole tradycyjnej (tej przedoświeceniowej, przedindustrialnej, przedpruskiej). Mistrz mógł być surowy, wymagający, ale wchodził z uczniem w jakąś relację personalną. Był osobą. Tymczasem w erze przemysłowej relacje zostały usunięte w sposób intencjonalny. Z prostego powodu. W dobie kształcenia masowego, przy dużej mobilności i braku nauczycieli ciężko było budować system kształcenia na osobistym autorytecie. Ludzie musieli być łatwo zastępowalni. Jak trybiki w maszynie. Zaczęto wzorować się zatem na pasie transmisyjnym, a zamiast mistrzów do szkół wpuszczono urzędników, których głównym zadaniem było realizowanie programu. (…) Uznano że jeśli specjaliści na górze stworzą idealne programy, to potem nawet maszyna będzie w stanie je realizować. Robot dostanie curriculum, podręcznik, ćwiczenia, pomoce dydaktyczne… I wystarczy.“
To, co mówi Tokarz jest ważne. Ale moim zdaniem najważniejsze jest pytanie: Po co to wszystko? Po co ta cała szkoła? Jaki jest jej prawdziwy cel? Mało kto zadaje sobie takie pytania, bo odpowiedź wydaje się oczywista. Żeby mieć dobrą pracę. Dobrą, to znaczy właściwie jaką? Oczywistym celem edukacji jest produkcja siły roboczej, a ja to kwestionuję. Moim zdaniem, celem powinien być człowiek. Jego autonomia intelektualna, twórcza samorealizacja. Takie podejście stawia cały system na głowie.
Nie każda szkoła ma nauczycieli, którzy inspirują do przychodzenia do niej. Co rodzice mogą zrobić poza kontrolowaniem?
Zapewnić dzieciom poczucie bezpieczeństwa. Pozwolić im działać, robić błędy i brać za nie odpowiedzialność. Piętnować perfekcjonizm, bo to ciężka choroba i niedbalstwo, bo to lenistwo. Nie pozwolić na popadanie ani w narcyzm, ani nadmiernie krytyczny stosunek do samego siebie. Piętnować lenistwo umysłowe i bezmyślność. Pomagać dopiero, gdy pojawiają się poważne problemy.
Jak i za co chwalić? Jak można pomóc motywacji wewnętrznej dziecka?
Jak chwalić to tylko za to, że są ciekawi świata, że nie boją się popełniać błędów, że są krytyczni i odważni.
Jak pan wspomina swoją szkołę?
Dobrze. Miałem raczej szczęście do nauczycieli. To najczęściej byli dość mądrzy ludzie. Nie zawsze, ale często. Nawet mnie lubili, choć byłem dość rozbrykany i często wyrażałem się zbyt wprost. Ale byłem niezłym uczniem, w niektórych dziedzinach nawet bardzo dobrym. Nikt nigdy mnie nie prześladował jako ucznia.
Obudziła pańską motywację wewnętrzną?
Raczej nie. Motywację wewnętrzną zbudowałem sobie sam. Ale szkoła nie przeszkadzała mi zbytnio w realizacji moich zainteresowań.
Czego pan, jako już nauczyciel, nauczył się od uczniów?
Tego, że trzeba pozwolić ludziom działać. Że jak ich coś ekscytuje, to są w stanie robić fantastyczne rzeczy.
Czy często pana pozytywnie zaskakują?
Kiedyś częściej. To może wyglądać na starcze narzekanie, ale kiedyś młodzi ludzie byli chyba bardziej przyzwyczajeni do myślenia i lepiej im ono szło. Coś złego im robi ta cała szkoła i, być może, społeczeństwo, media. Otoczenie ogłupia ich. Nie dotyczy to jednak mojej obecnej klasy wychowawczej, która mnie zaskakuje swoją pomysłowością, entuzjazmem, skutecznością działania, zdolnościami organizacyjnymi, a czasem nawet mądrością.
Może to oni zmienią ten system? Rewolucja będzie kontrowersyjna, bo nonkonformistyczna.