Jak brytyjska szkoła konkuruje ze smartfonem

Jak szukać mocnych stron dziecka

Martyna, mama dwóch chłopców – 9 i 11 lat, mieszka w okolicach Newcastle w Wielkiej Brytanii

Jesteś rodzicem wspierającym czy krytykującym szkołę?

Z natury pewnie byłabym krytykującym, ale nie mam na co, bo szkoły moich dzieci robią wszystko, by mądrze zaangażować rodziców.
Jako młoda mama czułam ogromną potrzebę uczestnictwa, w tym, co robi moje dziecko w szkole. Jeszcze chwilę temu miał pieluchę, a tu teraz idzie na pół dnia do szkoły, i to beze mnie! Myślę, że wielu rodziców czuje podobnie. Podstawówki moich dzieci świetnie na tę potrzebę odpowiadały – co tydzień dostawaliśmy newsletter z dokładnymi informacjami i zdjęciami, co dzieci robiły w klasie i jaki jest plan na przyszły tydzień. Nie chodziło o plan lekcji, bo ten był stały, ale zajęcia dodatkowe, a tych była cala masa, co dzień coś innego, nie było szansy, by dzieci się nudziły. A to wycieczka na pobliską farmę, a to wizyta pszczelarza z ulem, uczta w rzymskich strojach, czy robienie witraży na plastyce. Miałam wrażenie, że dzieci tylko się bawią w szkole.
Raz na jakiś czas – pewnie ze dwa razu w roku szkolnym – szkoła organizowała wspólne lekcje z rodzicami, na których z dziećmi przygotowaliśmy prezenty dla chorych w szpitalu czy robiliśmy karmniki. Raz budowaliśmy układ pokarmowy z rurek, balonu i kolorowych płynów, które były enzymami – balon miał być żołądkiem i czasem wydawał dziwne dźwięki. Było dużo śmiechu. Szkoła wciąż szukała ochotników-rodziców do wspólnego sadzenia kwiatów na wiosnę, jesiennego spaceru po lesie czy czytania z dzieciakami. Mieliśmy wrażenie, że wciąż możemy być w szkole, ale było to zaangażowanie mocno skanalizowane, bo to szkoła wyznaczała nam granice co możemy robić, jak wspierać.

Szkoła wychowywała także rodziców.

Tak i było to bardzo mądre, bo rodzice nie są pedagogami i nie wiemy jak uczyć dziecko. Po kilku takich wizytach doceniłam pracę nauczycieli, bo ja czasem nie radziłam sobie z jednym dzieckiem, a oni ogarniali całą klasę. To ze szkoły nauczyłam się, że jak nie słuchają, to powinnam zacząć mówić ciszej a nie głośniej.
Po kilku latach – pewnie ok. 9-10 roku życia naszych dzieci – większość z rodziców doszła do wniosku, że nasze dzieci są w dobrych rękach i już mamy dość tego biegania do szkoły, by razem malować. Zaczęliśmy nawet narzekać, że szkoła wciąż nam głowę zawraca tymi emailami. Nasyciliśmy się.

Dużo zabawy w tej szkole. Kiedy oni się uczą?

No właśnie wciąż się uczą. Codziennie rano zaczynają dzień od kilku arkuszy matematyki czy spelling – zajmuje im to 15 minut, regularnie utrwalają wiedzę, więc nawet nie mogą narzekać na nudę. Zresztą zaraz potem znowu coś się działo.
Moje dzieci pisały samodzielne wypracowania od 7 roku życia. Pozwalano im pisać słowa fonetycznie, bo nie chodziło by było poprawnie, ale by oswoili się z pisaniem, z byciem kreatywnymi. Straszy syn wciąż pisał opowiadania fantasy o smokach, chyba nawet było coś o smoku w wierszu o wojnie, który mieli napisać na rocznicę wybuchu II Wojny Światowej. Chwalono te wysiłki z entuzjazmem.
Nie ma tutaj ocen i miałam sporo stresu z tego powodu, bo wydawało mi się, że w ten sposób nikt ich nie przygotuje do życia. Jak wszyscy po polskiej szkole, jestem przygotowana do długich lekcji, dużo pamięciówki, sprawdzianów, ocen, a tu żadnej oceny przez całą podstawówkę! Ale dzieci doskonale wiedziały, ile potrafią i że muszą pracować ciężej, jeśli chcą być lepsze. Dzieciaki z klasy mojego starszego syna egzamin na koniec podstawówki zdały śpiewająco – połowa dostała ponad 95% z egzaminów, czyli wynik który osiąga tylko 7-8 proc. dzieci w Wielkiej Brytanii.

W szkole średniej pracują ciężej?

Pracują, bo wciąż mają jakieś zaliczenia. Wiedzę tutaj testuje się po kolejnych blokach tematycznych, czyli np. ostatnio zakończyli generowanie energii z fizyki, a z geografii – pogodę i klimat. Ale o nauce nie słyszę wiele, wciąż za to o klubach. To kółka zainteresowań, które prowadzą nauczyciele w czasie przerw i po lekcji. Dzieci mają do wyboru różne kółka sportowe: piłka nożna dla chłopców i dziewczynek, rugby, badminton, gimnastykę. Popularne są kluby muzyczne: rockowy, chór czy orkiestra szkolna. Są także kluby tematyczne, czyli np. Harry Potter, Minecraft, Pokemony, Starożytne cywilizacje, etc. Na klubie Star Wars oglądali film, o którym potem dyskutowali i robili miecze świetlne. Zapytałam jak można obejrzeć film podczas 20 minutowej przerwy i okazało się, że nie można – film oglądali przez cztery tygodnie.

Czyli jednak się bawią.

Tu mają powiedzenie „play hard, work hard” – i to chyba o to tu chodzi. Szkoła jest obowiązkowa, ale robi się wszystko, by dzieciaki chciały do niej przychodzić. Moje dzieci uwielbiają swoje szkoły i na początku patrzyłam na to z niedowierzaniem. Co jakiś czas pytałam jakiegoś kolegę czy koleżankę moich synów, czy lubią szkołę i za każdym razem patrzyli na mnie dziwnie. No pewnie, że lubią. Czemu mają nie lubić? Wciąż rozmawiali o tym, co się zdarzyło na lekcjach.

Czemu szkoła zabawia uczniów?

Myślę, że z kilku powodów. Jednym jest to, że tu ogromną wagę przywiązuje się do obecności. Szkoły są oceniane z frekwencji dzieci, słyszałam o przypadkach, kiedy nauczyciele wsiadali w samochód i jechali po dziecko, bo mówiło, że spóźniło się na autobus. Obecność jest jednym z kryterium oceny szkół w rankingach, tak samo jak atmosfera w szkole czy progres dziecka – bo tu liczy się bardziej ile dziecko realnie się nauczyło i szkoły, które przodują w tych statystykach, to szkoły, które dostają średnie dzieci, ale osiągają świetnie wyniki pod koniec szkoły.
Na początku roku dostaliśmy długi list, w którym szkoła poprosiła o wsparcie rodziców, bo obecność pomaga dzieciakom osiągać jak najlepsze wyniki. To nie okrągły zwrot, bo szkoła prowadzi swoje statystyki i uczniowie, którzy mają obecność na poziomie 95 proc. na egzaminach na koniec szkoły średniej (GSES) osiągali średnio o jedną ocenę wyższą ze wszystkich przedmiotów, niż ci uczniowie, którzy mieli 90-procentową obecność.
Ostatnio dostaliśmy emaila o tym, że dwa tygodnie przed feriami to najtrudniejszy czas i obecność spada, więc szkoła będzie przyznawała dodatkowe punkty i nagrodzi tych, którzy nie opuszczą ani dnia.

Jakie punkty?

Oni mają tutaj houses, czyli te Gryffindory i Slytheriny, które znamy z Harry’ego Pottera. Dzieci podzielone są na domy i każda aktywność jest nagradzana. Nauczyciele przyznają punkty na lekcjach, ale nagradza się szacunek, dobre maniery, np. to, że ktoś podszedł do nauczycielki z ciężkimi książkami i zaoferował pomoc. Co tydzień 5 punktów dostają wszyscy ci, którzy nie dostali żadnych negatywnych uwag – za dobrą postawę i bycie odpowiedzialnym uczniem. To nagroda dla tych, którzy zwykle są w środku, nie wyróżniają się ani dobrze, ani źle, taki znak, że to się także docenia.
Domy ze sobą konkurują, wyniki wiszą na tablicy i budzą duże emocje. Dwa razy w roku szkoła organizuje wielką licytację i uczniowie zebrane punkty mogą wymienić na różne rzeczy, np. bilety na mecze piłkarskie, wejściówki do siłowni, oczywiście słodycze Sami nauczyciele nie wiedzą, co będzie hitem – ostatnio, ku zdziwieniu wszystkich, najchętniej licytowano pudełka pączków. Nieustannym hitem jest złoty bilet do stołówki, z takim biletem nie trzeba czekać w kolejce na lunch przez tydzień. Marzenie każdego ucznia.

Bez ocen, ale i tak w szkole dzieci wciąż rywalizują.

Dzieci bardzo lubią rywalizację, cokolwiek robią lubią wiedzieć, jak im idzie. Kłopot w tym, że jak jedyną rywalizacją w szkole jest ta o najlepsze oceny, to dość szybko przestaje to być zabawne i rodzi się niezdrowa presja. A i tak zwykle najlepiej radzą sobie te same osoby, reszta zaraz odpada w tym wyścigu i czuje się gorsza, bo przecież nie wszyscy mamy te same talenty. Jednym nauka przychodzi łatwo, innym trudniej. Tutaj rywalizacja odbywa się najczęściej pomiędzy domami i jest zbiorowym doświadczeniem, wszyscy sobie kibicują, panuje atmosfera jak podczas eliminacji piłkarskich do Euro. Każdy uczeń zbiera punkty, które przyznaje się za uważanie podczas lekcji, branie w niej udziału, włożony wysiłek i maniery, więc nie dostają jej zawsze ci sami, najbystrzejsi.
Wiesz, że ja musiałam się do tego przyzwyczaić, bo mi się wydawało, że to za miękkie. To ciągłe chwalenie! No ile można! Nie wierzyłam, że taki system przygotowuje dzieci do życia.

Zmieniłaś zdanie?

Zmieniam powoli patrząc na moje dzieci, które kochają swoje szkoły, nie boją się powiedzieć, co myślą, ale słuchają z szacunkiem. Parę razy coś opowiadałam w klasie – mama Hinduska opowiadła o Diwali, Chinka o Chińskim Nowym Roku, mi się raz trafiły Żniwa – i te dzieci miały wiele pytań, i to mądrych. Bardzo aktywne były i ciekawe. Nie boją się także rywalizacji, radzą sobie z porażkami („Oj mama, przecież uczymy się na błędach!”) i świetnie sobie radzą z nauką.

Czego polskie szkoły i nauczyciele mogą się nauczyć z angielskiego systemu?

Ostatnio w polskiej szkole byłam 20 lat temu, więc trudno mi radzić, ale pierwszą rzeczą, jaka mnie tu najbardziej uderzyła, były uśmiechy. Gdy odprowadzałam dziecko do szkoły, przy bramie stał jakiś nauczyciel i zawsze witał nas uśmiechem i „hello!” Myślałam, że to takie typowe angielskie, na pokaz. Ale nie, wielokrotnie byłam w szkole podczas lekcji i z sal lekcyjnych wciąż dochodziły śmiechy. Każdy nauczyciel mijany na korytarzu zaczepiał mnie i zawsze miło rozmawialiśmy. To nie było tylko miejsce, gdzie każdy wykonywał swoją pracę, bo musi zapłacić rachunki, oni naprawdę starali się dobrze bawić. I to jest bardzo zaraźliwe, bo przecież wszyscy lepiej się czujemy, gdy otaczają nas życzliwi ludzie, a dzieci najlepiej uczą się przez zabawę. Może można trochę takiego podejścia wprowadzić do polskich szkół? Moje dzieci z uczty rzymskiej w togach więcej nauczyli się o starożytnym Rzymie, niż ja pamiętałam z matury.

Słyszałam ostatnio o tej 12-letniej dziewczynce, która została sejmowym reporterem w Polsce i o sporze rodziców dziewczynki z resztą rodziców i nauczycielami. Wielu nauczycieli odeszło z pracy. To jest tu nie do pomyślenia. Zaczynając od tego, że żaden polityk by nie rozmawiał z dzieckiem, które w godzinach szkolnych powinno być w szkole. Ale nawet bardziej uderzające jest to, że nauczyciele i inni rodzice są tacy bezsilni. Dyrektorzy szkół u moich dzieci bardzo dbają o dobre samopoczucie wszystkich, wszelkie problemy z trudnymi rodzicam,i czy dziećmi, są załatwiane szybko i skutecznie, bo szkoły mają regulaminy i tam napisane jakie są obowiązki i prawa wszystkich. Kilka razy dostawałam telefon ze szkoły, że ktoś popchnął moje dziecko, ale nie mam się czym martwić, bo sprawa została wyjaśniona, rodzice dziecka poinformowani. Jak się nie poprawi, to dziecko zostanie wyrzucone ze szkoły. Jeden 8-latek miał zakaz przychodzenia do szkoły przez dwa dni, po tym jak popchnął kolegę. Kolejne takie zachowanie i szkoła zgłasza problem do social services i rodzice muszą się tłumaczyć. Różne rzeczy się zdarzają w grupie, ale w interesie wszystkich jest, by reagować szybko i z myślą o interesie dzieci.

Czy są problemem smartfony?

Nie, bo są zabronione w obu szkołach. Przed rozpoczęciem roku szkolnego w szkole średniej rodzice zostali zaproszeni na zebranie, gdzie dyrektorzy opowiadali o szkole i oczekiwaniach wobec uczniów – szacunek i odpowiedzialność. Szacunek to jasne, a z odpowiedzialnością chodzi o to, że w szkole średniej oni oczekują, że uczeń przejmie odpowiedzialność za swoją naukę, że nikt nie będzie nad nim stać, że jak ma problem to sam o tym powie. Nie ma prac domowych, ale są zadania dodatkowe, projekty i oczekuje się, że uczniowie będą je realizować i sami zarządzać swoim czasem. Moje dziecko właśnie wymyśla menu hiszpańskiej restauracji i ozdabia je gałązkami oliwnymi – to na hiszpański.
No i na tym zebraniu było dużo o smartfonach, o tym, że już wiemy jakie zło czynią w głowach dzieci i że w szkole są zabronione. Część rodziców oczywiście jęknęła, na co pan dyrektor powiedział, że rozumie, bo ma dwie nastoletnie córki, ale ma zasady, których nie łamie: telefon po wejściu do domu ląduje w koszyku przy wejściu i tam zostaje, nie ma mowy, by pozwolił córce zabrać telefon do sypialni („W tym wieku dzieci muszą spać minimum 9 godzin, a z telefonem w sypialni to gwarantuję wam, że nie będzie możliwe!”. Dziecko przyłapane z telefonem w szkole poniesie karę – pierwszy raz: telefon zostanie zabrany i oddany po lekcjach. Drugi raz – telefon zostanie zabrany na tydzień i będzie musiał się po niego zgłosić rodzic.
Reszta zebrania była o tym, jak ważne dla dzieciaków jest czytanie i proszą, by czytali w domu, także głośno z rodzicami, bo nawet nastolatki mają kłopoty z wymową czy znaczeniem wyrazów i badania pokazują, że głośne czytanie pomaga nawet tym, którzy potrafią dobrze czytać. Wyszliśmy z tego zebrania z przekonaniem, że to nas, rodziców, znowu edukują. Ale po doświadczeniach w podstawówce, wzięłam to na klatę. Przecież wszystkim nam chodzi o to samo, czyli o nasze dzieci, więc będę wspierać szkołę i nauczycieli.
Zresztą telefony to tutaj sprawa klasowa.

Czemu klasowa?

Zakaz telefonów w szkołach nie jest tu rozwiązany ustawowo, to ruch oddolny. Zaczęło się od kilku szkół w St Albans, koło Londynu. To tam w maju 2024 roku dyrektorzy kilku szkół podstawowych napisali list do rodziców z informacją, że zakazują smartfonów w szkołach i prośba, by dzieciom poniżej 14 roku życia ich nie dawać. Decyzję podjęli po tym, jak się okazało, że telefony to główne źródło psychicznego znęcania się nad innymi – uczniowie były na grupach na WhatsAppie, które liczyły po 90 osób i gdzie hejtowano na lewo i prawo, wiele z tych hejterów nawet nie było uczniami szkoły, bo te grupy rosły bez kontroli. Jeden z dyrektorów mówił, że kiedyś ze znęcaniem nie było takiego problemu, bo jak wida było takie zachowanie na podworku szkoły, to podchodził i to załatwiał. W erze sociali był bezsilny.
Jeden z dyrektrów w wywiadzie mówił, że spodziewali się protestu rodziców. Podobnego jak parę lat wcześniej zdarzył się po tym jak Jamie Oliver rozpoczął kamapanię poprawienia jakości jedzenia w brytyjskich szkołach – rodzice protestowali pod szkołami, niektórzy przemycali swoim dzieciom pizzę. Ale nie, okazało się, że zakaz trelefonów został [rzyjęty z ulgą. St Albans to miasteczko, gdzie mieszka dużo dobrze wykształconych dobrze zarabiających ludzi – w referendum w 2016 roku znakomita większość St Albans zagłosowała przeciw Brexitowi. To dużo mówi.
Dlatego powiedziałam, że smartofony dla dzieci to problem klasowy. Rodzice z klasy średniej, wyształceni już wiedzą jakim zagrożeniem są telefony. Jak jesteś samotną matką z trójką dziećmi, to dasz dziciom samrtfona, by mieć chwilę, by zrobić obiad czy nastawić pranie. Dlatego czasem na ulicy zobaczysz nastoletnią matkę z 3-latkiem w wózku, które pije coca colę i trzyma smartfona.
Ale zakaz na telefony został świetnie przyjęty przez nauczycieli – rok po St Albans już 99,8 proc. podstawówek zabroniło telefonów w szkole i 90 proc. szkół średnich. Nauczyciele mówią, że poprawiło się zachowanie uczniów, mogą się lepiej skupić i więcej ze sobą rozmawiają. Już nie siedzą z głowami w telefonie.

Podzielcie się opinią o tym, co Wasza szkoła robi świetnie i co można poprawić. Wspólnie tworzymy listę dobrych praktyk.

Bo szkoła to my!